Skocz do zawartości

"The House That Jack Built": Von Trier osiąga wyżyny sadyzmu


Tajemnica

Rekomendowane odpowiedzi

Czerwona furgonetka zatrzymuje się na leśnej drodze obok samochodu z przebitą oponą. Kobieta (Thurman) namawia kierowcę vana (Dillon), żeby podrzucił ją do okolicznego mechanika celem naprawienia złamanego lewarka. Babsko jest irytujące do potęgi, oczywiście pierwsze, co mówi, to, że kierowca wygląda jak seryjny morderca i że rodzice uczą, żeby nie wsiadać do auta z obcymi. Bingo, psze pani. Blady gostek w okularach po pani lewicy to prawdziwy seryjny morderca. Gdyby tylko mogła pani zobaczyć, jak gustownie wygląda lewarek wbity w pani gładkie czoło, może posłuchałaby poczciwych staruszków i utrzymałaby swój paplający język na wodzy.

 

1vXktkqTURBXy82MDIzZWFhN2IxNjliMDA2ZTU5M



Lars Von Trier wraca do Cannes po siedmiu latach nieobecności. Ówczesne, jak twierdzono, dożywotnie, wykluczenie, było wynikiem kontrowersyjnej konferencji po premierze “Melancholii”, na której padły deklaracje o zrozumieniu dla Hitlera i tekst „Jestem nazistą”. Duńczyk postanowił się wówczas nie tłumaczyć i klamka zapadła – ogłoszono go canneńską „persona non grata”. Minęło kilka lat, emocje opadły i programerzy zaprosili go z powrotem – choć nie do Konkursu Głównego. A Von Trier wrócił do nich... z filmem naszpikowanym „nazi jokes”, gdzie jedną z główną ról gra Bruno Ganz, który portretował Hitlera w „upadku”. Przypadek, czy środkowy palec w stronę establishmentu? Jakiś głos w środku podpowiada mi, że to drugie.

Najnowszy film Larsa Von Triera skomponowany jest z pięciu części i epilogu. To krwawa kronika wypadków, spowodowanych przez psychopatycznego Jacka, który kolejno morduje kolejne Bogu ducha winne ofiary. Czyni to w sposób okrutny i bezduszny, acz niepozbawiony sadystycznej finezji. Lubi odcinać wypustki, ścierać chrząstki, mrozić. Ma cela, który ze stu metrów odcina końcówkę czaszki z precyzją zegarmistrza. Fascynuje go technika taksydermii. Jego ofiarami padają głównie kobiety. Choć z filmu wynika, że mężczyźnie zdarza się z nimi obcować, to zasadniczo Jack kobiet nienawidzi. Jednej, zanim pozbawi ją życia, każe patrzeć, jak w męczarniach umierają jej dzieci. Drugiej, którą „prawie kochał” usunie to i owo w stylu „na Lectera”. Całość prowadzona jest poza kadrową wymianą mądrości między Jackiem i Verge’rm (Bruno Ganz). Dzięki ich wymianą myśli dowiadujemy się, że główny bohater jest uznanych architektem, koneserem sztuki, przekonanym, że sam jest powołanym artystą. Verge nie przestaje żartować z opowieści bohatera, a dzięki takiej narracji na ekran wkrada się stale pierwiastek ironicznego humoru, przesuwający obraz w stronę groteski, makabreski. Wszystko prowadzi do zaskakującego finału. Ale jest to droga bardzo, bardzo wyboista.

 

a3YktkqTURBXy9kZjk0OTc4YmI3MDdiMzQwOGFmO

 

Epatowanie sadystycznymi obrazkami, kolejne dekapitacje, defragmentacje – u niego i wszędzie indziej to już było. Sam szok wizualny to w dobie codziennych koszmarnych newsów za mało, by zwrócić uwagę widza. Kto szuka śmierci, rozpadu i cierpienia nie musi iść do kina – wystarczy, że włączy telewizor. Warstwa filozoficzna „The House...” również rozczarowuje. Von Trier próbuje drażnić i prowokować słowami, ale osiąga na tym polu równie niezadowalający efekt, co przy komponowaniu kolejnych okrutnych obrazów. Brzmiące w tle pseudointelektualne rozważania o sztuce czy naturze ludzkiej ocierają się o grafomanię.

Filmy Von Triera zawsze wydawały mi się niepokojąco osobiste, perypetie bohaterów zlewały z tym, co – jak sądziłam – działo się w tamtej chwili w głowie twórcy. Nie zapomnę “Melancholii” i wrażenia, jakby Von Trier przeglądał się w granej przez Kirsten Dunst Justine tak mocno, że w jednej ze scen to jego widz trzyma pod ramiona i próbuję włożyć bezładnego i nagiego do wanny. Tym razem obraz zdaje się być świadectwem człowieka, który przestał się zmagać ze swoimi demonami i wygodnie ułożył w nafaszerowanej lekami loży obserwatora. Nie czuć już żadnej ciekawości, chęci walki, nie widać kontestacji, poszukiwania. Tylnymi drzwiami wkrada się powtarzalność, dyskontowanie starych sprawdzonych patentów. Do tej pory filmy Duńczyka wywoływały smutek, wzburzenie, śmiech. Ale nigdy obojętność. Po oficjalnej premierze, która odbyła się w poniedziałkowy wieczór, mówiono o ludziach tak zniesmaczonych, że zdecydowali się opuścić salę. Na pokazie prasowym większość wychodzących deklarowała... znużenie. „The House...” to pierwszy film Von Triera, który mnie ani nie wkurzył, ani nie zachwycił, tylko właśnie znudził. Jest pełen pychy, samokrytyczny i bezcelowy. Staremu prowokatorowi przydałaby się emerytura, długie wakacje albo zmiana leków.

 

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Ostatnio przeglądający   0 użytkowników

    • Brak zarejestrowanych użytkowników przeglądających tę stronę.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...

Powiadomienie o plikach cookie

Umieściliśmy na Twoim urządzeniu pliki cookie, aby pomóc Ci usprawnić przeglądanie strony. Możesz dostosować ustawienia plików cookie, w przeciwnym wypadku zakładamy, że wyrażasz na to zgodę.